Tuesday, June 10, 2008

08.06.2008 - France - Corsica - Porto Vechio

Genua. Na dworcu chaos spowodowany strajkiem, ale nas to nie obchodziło. Nie będąc pewien, kiedy uda mi się tutaj dotrzeć nie rezerwowałem żadnego hotelu. Zresztą podróżując do tej pory chyba tylko raz rezerwowaliśmy hotel wcześniej.

Jeden telefon, drugi, ... piąty... nie ma miejsc. :( Znaleźliśmy sobie internet, taką norkę, w jakiś niby-piwnicy, z której najtaniej było się dodzwonić do Pakistanu, a temperatura była taka, ze pomidory szklarniowe miałyby za gorąco. I w takich to okolicznościach tak przez godzinę biegałem pomiędzy komputerem a telefonem. I nic. Skończyła nam sie lista hotelów. Że jakiś weekend długi (3 dni - co to za weekend?!). Wszędzie było pełno i ani razu nie udało mi sie nawet zapytać o cenę. Tylko w jednym miejscu uzyskałem informacje, że być może będzie coś wolnego później...

Udało się! Hura! Wiwat! To teraz tylko autobus. Mili ludzie, zepsuty kasownik... Pojechaliśmy na umówiony adres... i przez godzinę nie znaleźliśmy tego hotelu. Nikt o nim nie słyszał, nikt nie wiedział. Poprosiłem nawet recepcjonistę Włocha w jakimś hotelu, żeby sprawdził jeszcze raz adres. I nic. Nie ma! A telefon nie odpowiadał. Dobre, co? Mnie już wtedy trochę zalało...

Po półtorej godziny telefon wreszcie odpowiedział. Okazało sie, że "hotel", to mieszkanie prywatne, bez żadnego napisu, choćby na domofonie. Nawet Pani z lodziarni drzwi w drzwi nie wiedziała o jego istnieniu. Morderca? :)

No, ale mamy pokój, łóżko, wybraliśmy się na spacerek, kolacyjkę. Rano prom do Bastii. Tylko 4,5h.
Włosi są uroczy (o czym już pisałem) i wyluzowani. Na promie zostawiali wszystkie rzeczy, torebki, bagaże, dzieci... Po prostu wstawali i gdzieś sobie szli. Gdybyśmy byli chociaż trochę bardziej "operatywni" to raz, że Sylwia miałaby fantastyczną kolekcję torebek najnowszych projektantów mody, a dwa, że moglibyśmy pojechać na jakieś wypasione wakacje. I jeszcze coś odłożyć na emeryturę :)...

Jeszcze tak za pamięci. Gdy wyjeżdżaliśmy w Polsce było 30 st, a na Korsyce 15. :) Czym dalej od Wrocławia tym pogoda robiła się coraz gorsza. Dopiero na Korsyce zaświeciło do nas słońce. Mało tego. Dostaliśmy fajniejszy samochód niż zamawialiśmy. Nowy i pachnący. A każdy wie, że ja to samochody kocham!... I Sylwię.

3h samochodem i byliśmy na miejscu!

A Korsyka? No cóż. Koniec końców spędziliśmy tam tylko 3 pełne dni, więc niezbyt mieliśmy chęć i ochotę, żeby się przemieszczać, zwiedzać, oglądać i takie tam. Zaskoczył mnie pozytywnie kolor wody...

...i bujna roślinność...



Wojtek sie trochę ubierał i zachowywał hmmmmm..., nazwijmy to, dziwnie...
Że niby jest kosmonautą.

Arek. I jego nowa pasja...

Mła. I moja nienowa pasja... :)




Bonifacio. Piękne i doprawdy magiczne. Pyszna zupa lokalna, taki trochę kapuśniak z ziemniakami i fasolą, z wielkimi kawałkami chrupiącej i delikatnej wołowiny. Wielka waza na dwóch chłopa, a to było dopiero pierwsze danie...




Drużyna B w domku na tarasie. Panorama w tle.

Pobyt bardzo udany. Pogoda przednia, słońce w zenicie, wino tanie i pyszne (chyba nie daliśmy mu rady), drużyna zgrana i zabawowa... cóż więcej można chcieć. Nie zapomnijmy też o cudownym jedzeniu przygotowanym przez nasze niewiasty. Nie wiem czy tak macie, ale mi w "domu" to smakuje o wiele bardziej niż w restauracji. Czy to przez wiek?

3 comments:

Kriss said...

Wlasnie jestem o dwoch dniach starjku w Kalkucie i trzech w Darjeeling... Kurna... Przy komunistach i Gurkhach lepiej nozem nie wymachiwac... Zero transportu, zero jedzenia... Wszystko stalo... Widze ze zew was wzywa w rozne miejsca... Pozdro KRS

martix said...

hm to kriss ma troche inne wakacje
w na korsyce rzeczywiscie bylo fajnie

michael shannon said...

dobrze bylo... nawet lepiej ze slonce nie napier jak w polsce, po powrocie sie rozchorowalem od klimy wszedzie, leze w lozku i zdycham :(