Santiago

Na poczatek historia dla osob o mocnych nerwach. Pozostalych prosimy o przeskoczenie do nastepnego akapitu.
[HORROR]Lot do Limy. W samolocie zgasili swiatla i ktos tak pierdzial (bo nie mozne tego inaczej nazwac), ze prawie stracilismy przytomnosc[/HORROR]
Pelna wrazen podroz z lotniska w Limie. Znowu chaos, za ktorym sie juz chyba troszke stesknilismy. Ogromne ulice, ogolny wyscig, trabienie, zajezdzanie drogi, lamanie wszelkich zasad i maczoizm. Wokol miasto o architekturze indyjsko-filipinskiej. Ale czuc Ameryke Poludniowa :) . Ludzkie twarze, kolory, zapachy, doskonala muzyka (ala Buena Vista) w naszej taksowce, tak ze az tupalismy nogami. Do tego ogromny rozswietlony bialy krzyz gorujacy nad zatoka... Jest barwnie, niebezpiecznie (ponoc), tanio i bardzo klimatycznie - nam odpowiada.
W Limie wyladowalismy w niezlej norze, takim "party place", z ogromnym barem pelnym pijanych dwudziestoparolatkow. Piekna, lecz zaniedbana hacjenda z widokiem na morze. Najlepszy byl nasz pokoj, defakto altanka zbita z desek w ogrodzie, z widokiem na bar, o zapachu domku w Wilczynie (czytaj: stechlizna).

Podroz autobusem Lima -> Cusco. 20h nonstop. Najgorsze miejsca w autobusie, na gorze i z tylu, zaraz obok toalet i smietnikow. Uroczo.
Peru urzeklo nas zmiennoscia i surowoscia krajobrazu. Gorzyste pustynie, jakimi nie pogardzili by nawet egipcjanie. Pustkowia, ktore nagle zamienily sie w strome i zielone gory.
Cusco. Katedra

Cusco przypomina mi do bolu Kazimierz Dolny. Ten sam rynek, kosciol, kamieniczki, arkady z artystami. Przytulnie i kolorowo. Na razie aklimatyzujemy sie do temperatur i wysokosci (3000 m.n.p.m). Tutaj wszyscy maja kurtki, czapki i szaliki, co przyprawia nas o dreszcze. Ale mamy juz za soba pierwsza "Inca Kola" (tutejszy wynalazek i przysmak), pierwsza "mate de coca" (herbatke z liscmi koki, lekarstwo na chorobe wysokosciowa, ma sie rozumiec) i pierwsza kukurydze mutanta z przepysznym kozim serem.