Thursday, June 19, 2008

19.06.2008 - Poland - Wroclaw


Stało się. Niby przeczuwałem to, niby przygotowywałem psychicznie na tą chwilę... , ale nie czuję się komfortowo. Jakbym coś utracił. Przez ten cały czas, kiedy urlopowałem się i wczasowałem, gdzieś tam w zakamarkach mojej podświadomości zapalała się żaróweczka, że prędzej czy później to musi nastąpić. Ale kto wtedy o tym poważnie myślał? Nie próbowałem się bronić. Nie żeby brakowało mi odwagi. Chyba po prostu pogodziłem sie z faktem, że ten świat jest tak właśnie skonstruowany. Odnoszę wręcz wrażenie, że podświadomie sam kusiłem i prowokowałem los... sam się o to prosiłem!

Widziałem ostatnio reportaż w tv o ludziach, którym też to się przytrafiło. Nie rozumiałem dlaczego nie próbują nic zmienić, dlaczego poddają sie temu bez walki. I to z uśmiechniętą miną!

Kurcze. Zresztą znam OSOBIŚCIE wielu ludzi, którym się to przytrafiło. Co więcej: niektórzy z nich - głównie kobiety dodajmy - twierdzą,że są z TYM szczęśliwi, "realizują się"...

Bombki potłuczone, rozbite baby... STAŁO SIĘ! Ośmiomiesięczne wakacje. A w poniedziałek idę do pracy... :)

(zdjecie by Femi Matata)

Tuesday, June 10, 2008

08.06.2008 - France - Corsica - Porto Vechio

Genua. Na dworcu chaos spowodowany strajkiem, ale nas to nie obchodziło. Nie będąc pewien, kiedy uda mi się tutaj dotrzeć nie rezerwowałem żadnego hotelu. Zresztą podróżując do tej pory chyba tylko raz rezerwowaliśmy hotel wcześniej.

Jeden telefon, drugi, ... piąty... nie ma miejsc. :( Znaleźliśmy sobie internet, taką norkę, w jakiś niby-piwnicy, z której najtaniej było się dodzwonić do Pakistanu, a temperatura była taka, ze pomidory szklarniowe miałyby za gorąco. I w takich to okolicznościach tak przez godzinę biegałem pomiędzy komputerem a telefonem. I nic. Skończyła nam sie lista hotelów. Że jakiś weekend długi (3 dni - co to za weekend?!). Wszędzie było pełno i ani razu nie udało mi sie nawet zapytać o cenę. Tylko w jednym miejscu uzyskałem informacje, że być może będzie coś wolnego później...

Udało się! Hura! Wiwat! To teraz tylko autobus. Mili ludzie, zepsuty kasownik... Pojechaliśmy na umówiony adres... i przez godzinę nie znaleźliśmy tego hotelu. Nikt o nim nie słyszał, nikt nie wiedział. Poprosiłem nawet recepcjonistę Włocha w jakimś hotelu, żeby sprawdził jeszcze raz adres. I nic. Nie ma! A telefon nie odpowiadał. Dobre, co? Mnie już wtedy trochę zalało...

Po półtorej godziny telefon wreszcie odpowiedział. Okazało sie, że "hotel", to mieszkanie prywatne, bez żadnego napisu, choćby na domofonie. Nawet Pani z lodziarni drzwi w drzwi nie wiedziała o jego istnieniu. Morderca? :)

No, ale mamy pokój, łóżko, wybraliśmy się na spacerek, kolacyjkę. Rano prom do Bastii. Tylko 4,5h.
Włosi są uroczy (o czym już pisałem) i wyluzowani. Na promie zostawiali wszystkie rzeczy, torebki, bagaże, dzieci... Po prostu wstawali i gdzieś sobie szli. Gdybyśmy byli chociaż trochę bardziej "operatywni" to raz, że Sylwia miałaby fantastyczną kolekcję torebek najnowszych projektantów mody, a dwa, że moglibyśmy pojechać na jakieś wypasione wakacje. I jeszcze coś odłożyć na emeryturę :)...

Jeszcze tak za pamięci. Gdy wyjeżdżaliśmy w Polsce było 30 st, a na Korsyce 15. :) Czym dalej od Wrocławia tym pogoda robiła się coraz gorsza. Dopiero na Korsyce zaświeciło do nas słońce. Mało tego. Dostaliśmy fajniejszy samochód niż zamawialiśmy. Nowy i pachnący. A każdy wie, że ja to samochody kocham!... I Sylwię.

3h samochodem i byliśmy na miejscu!

A Korsyka? No cóż. Koniec końców spędziliśmy tam tylko 3 pełne dni, więc niezbyt mieliśmy chęć i ochotę, żeby się przemieszczać, zwiedzać, oglądać i takie tam. Zaskoczył mnie pozytywnie kolor wody...

...i bujna roślinność...



Wojtek sie trochę ubierał i zachowywał hmmmmm..., nazwijmy to, dziwnie...
Że niby jest kosmonautą.

Arek. I jego nowa pasja...

Mła. I moja nienowa pasja... :)




Bonifacio. Piękne i doprawdy magiczne. Pyszna zupa lokalna, taki trochę kapuśniak z ziemniakami i fasolą, z wielkimi kawałkami chrupiącej i delikatnej wołowiny. Wielka waza na dwóch chłopa, a to było dopiero pierwsze danie...




Drużyna B w domku na tarasie. Panorama w tle.

Pobyt bardzo udany. Pogoda przednia, słońce w zenicie, wino tanie i pyszne (chyba nie daliśmy mu rady), drużyna zgrana i zabawowa... cóż więcej można chcieć. Nie zapomnijmy też o cudownym jedzeniu przygotowanym przez nasze niewiasty. Nie wiem czy tak macie, ale mi w "domu" to smakuje o wiele bardziej niż w restauracji. Czy to przez wiek?

Monday, June 9, 2008

01.06.2008 - Italy - Genova

Wyprawa na Korsykę. Najmądrzejszy pomysł to to nie był. Na wytłumaczenie mam tylko, że nie mieliśmy za bardzo argumentów, żeby nie pojechać. W dodatku któż odmawia pięknym oczom. Dopiero po kupieniu biletu uświadomiliśmy sobie, że dojazd na miejsce zajmie nam prawie 2 dni. W sumie 4 dni w podróży i 4 na miejscu. Niezbyt mądre, prawda? Ale! Cóż to dla nas...

Plan niby prosty (niezbyt optymalny, jak się okazało): samolot do Mediolanu -> autobus do centrum -> pociąg do Genuy -> nocleg -> prom do Bastia -> wypożyczenie samochodu i parę godzin do Porto Vecchio. Cóż może pójść nie tak?
A tu się okazuje, że może. W końcu mamy Włochy po drodze. Troszeczkę wymęczeni i skacowani (po urodzinowych harcach) dotarliśmy do dworca w Mediolanie, stanęliśmy w przydługiej kolejce i spędziliśmy na baczność dłuższą chwilę. Jakież były nasze miny gdy po standardowym "Dwa do Genui" usłyszeliśmy:
- Nie ma! STRAJK
- Jak to STRAJK? Przecież dziś sprawdzałem na internecie i nie było żadnej informacji!
- STRAJK. Nie ma pociągów do Genui.
- Jakiś autobus?
- STRAJK
Sylwia wpadła w szał i zaczęła wymachiwać nożem, atakując losowo spotkanych Włochów. Ja zacząłem wyć i zdzierać z siebie szaty, ale na nic to się zdało. Odeszliśmy od kasy z kwitkiem i skierowaliśmy nasze kroki do "informacji". "Informacji", w której nie dostaliśmy żadnej informacji, no może tylko, że strajk potrwa również jutro i nie będzie żadnego pociągu ani autobusu (kłamczuchy!). Jakimś dziwnym trafem (może to moje oczy słonika bambi, albo zrozpaczona mina) Pan Informator po moich kilkakrotnych pytaniach, napisał mi na kartce numer ponoć jedynego pociągu do Nicei, którym moglibyśmy dostać się do Genui. O 16 następnego dnia...

Dworzec centralny w Mediolanie. Ulubione miejsce strajków...


I co tu robić? Nie mamy hotelu, mapy, przewodnika, informacja zamknięta, jest już 21. Opcje: taxi 300E, hotel (tracimy jeden dzień z naszego super wyjazdu i nie mamy pewności, czy jutro sie wydostaniemy), wypożyczenie samochodu 150E (ale nie będziemy spali całą noc) no i "maj fejwryt": podróż autostopem w środku nocy 170km.

Wybraliśmy bramkę A, czyli hotel. Obskurny, z korytarzem pachnącym gotowanym bobem (dawno nie jadłem), ale portier o rysach ciapatych przemiły. W pokoju nie było łazienki, ale był zlew i BIDET. Po co? Czy to jakiś fetysz? Czy się pupę myje dopiero w pokoju? A może czystę pupę myjemy przed snem jak zęby? Z takimi o to pytaniami wybraliśmy się na pizzę, przepyszną dodajmy. Zjedliśmy ją na kolanie w parku, parząc sobie podniebienia (łakomstwo!).

Poranek. Wyspani. Już pozytywniej nastawieni. Spacerek na dworzec. Tym razem jeszcze dłuższa kolejka, okienko i znów ta sama mantra: "Genua. Strajk!"
- A może jest jakiś pociąg?
- Nie ma! STRAJK!
Wtedy ja CIACH! Wyjąłem moją magiczna karteczkę od Pana Informatora, podałem Panu Kasie i jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znalazł się pociąg i wydrukował bilet. Magia! 4h czekania, ale cóż to za radość wydostać sie z Mediolanu.

Lunczyk. Sałatka caprese i pizza. Nie muszę pisać, że we Włoszech jest najwspanialsza. Tylko czemu cała obsługa miała skosne oczy?

Oczekując na pociąg zwiedzaliśmy kawiarnie, parki i restauracje. Ze śmiesznych rzeczy to Sylwia zamówiła sobie "latte" (kawę) i dostała zimne mleko. A z obserwacji to w południe, w niedzielny poranek w parkach Mediolanu rozmawia sie częściej po rosyjsku niż po włosku.

Ale wróćmy na dworzec. Zjawiliśmy się na nim godzinę wcześniej, żeby nie było. Pojawił się wtedy niezapowiedziany pociąg do Genui, w który ochoczo się zapakowaliśmy , zastanawiając pięć razy, czy to aby ten sam kierunek i miasto. Do Genui dotarliśmy szczęśliwie. Teraz tylko znaleźć nocleg, spacerek i miła kolacja. Czyżby koniec przygód...?

PODSUMOWANIE
Włochy dziwnym krajem są. I żyją w nim dwie kategorie ludzi: pierwsza to mili i sympatyczni homo-sapiens obojga płci, radośnie gestykulujący parą górnych kończyn. Druga do ludzie pracujący na kolei, wywodzący się w czeluści piekieł, tudzież polskich spółdzielni działkowców, pozbawieni serc i uczuć, niesympatyczni i opryskliwi. Włosi, jeśli dbają o swój wizerunek, powinni natychmiast zlikwidować kolej.


C.D.N. :)