Monday, October 29, 2007

29.10.2007 - India - Khajuraho

Pierwszego dnia stwierdzilam, ze Indie sa straszne... (zastanawialam sie co ja tutaj robie). Tu jest tak brudno, ze czasem ciezko jest przejsc przez chodnik. Pawel mnie pytal, czy mi sie podobaja wakacje, a przeciez ja to wymyslilam ;-) Ale... dzisiaj stwierdzilam, ze mi sie podoba, ze da sie przezyc, ze istnieje jakas szansa, ze polubimy Indie. :-)

29.10.2007 - India - Khajuraho



W Indiach trzeba miec dystans. Do wszystkiego. I to na kilometr.
Indie daly nam w kosc w drodze tutaj i obawiam sie ze to jeszcze nie koniec :) .


W Khajuraho jestesmy juz drugi dzien: spokoj, cisza, podczas sniadania slychac spiew ptakow. :) Odpoczywamy.

Obok zdjecia ze swiatyn dla ktorych tutaj przyjechalismy.

Sunday, October 28, 2007

28.10.2007 - India - Khajuraho

Nie jestem w stanie opisac tego co przezylismy wczoraj w nocy i dzis o poranku. HARD CORE! Najstrasznieje bylo, gdy nie potrafilismy wyjsc z pociagu (czytaj: otworzyc drzwi i to wcale nie jest smieszne :) ) oraz pozniejsze przepychanki z rikszarzami.

Nie piszemy o brudzie, braku informacji na dworcu, o zebrakach, bezdomnych, kalekach, hindusach nizszych kast, ktorzy wygladaja i zachowuja sie jak zwierzeta (strasznie sie czuje, piszac te slowa, ale tak wlasnie sie czulismy osaczeni przez grupe osob).

Pociag znosny - mile towarzystwo hindusow - bardzo sympatycznych. Oni opowiadali o Indiach a ja o smiesznej polsce i braciach blizniakach - usmiali sie setnie. Pilnowalismy sie z Sylwia na zmiany - ja usnalem na swojej warcie. :)

Poranna podroz autobusem - w srodku chlapalo blotem (wlatywalo przez szpary w oknach). Samochod bez resorow, droga bez nawierzchni. 100 km w 4h. I to w uroczym towarzysztwie, siedzac na siedzeniu o szerokosci 60 cm we dwoje.

Widac podzial na kasty. Czlowiek tutaj jest czesto niewiele wart. Takich ludzi mozna popychac, traktowac jak bagaz.

W Indiach "strefa intymna" jest duzo mniejsza. Obcy czlowiek podchodzi do ciebie na 20 cm, tak ze prawie dotykacie sie nosami (patrz opowiesc o zebach).

Brawa dla malpki za to, ze po tej hardcore'owej nocy potrafila sie ze mna smiac (i nie rozszarpala zadnego hindusa, za co przyznaje dodatkowe punkty!).

DAY 5 - 27.10.2007 - India - Varanasi





Dolphin Restaurant, 50m nad woda, wspanialy widok na Ganges. Jedzenie przepyszne - az szorowalem lyzka miske (byly lyzki!) . Drogo jak na Indie - 12 PLN za posilem - ale europerjska zastawa i wyswiechtane w czyms tam piwo bylo tego warte. No i wspaniala masala tee na final (smak imbiru i trawy cytrynowej). Widok ponizej:

W Indiach nie widac nigdzie alkoholu, nikt nie pali papierosow (pozniej wytlumaczymy czemu). Czasem paru dziadkow, fajnie wyciuchanych w pomaranczowe szmatki (sarogi) popala cos niecos (obstawiamy haszysz, bo pozniej sie smiesznie kiwaja, a jeden to nawet szukal latarka czegos na ziemi :) ).

Zarcik:
- (Pawel przejety): Sylwia, widzialas tego czlowieka, ktory mial zeby cale we krwi?
- (Sylwia): Oni zuja takie cos czerwone i pozniej je wypluwaja na chodnik
(Wytlumaczenie: to naprawde wygladalo na krew. Podchodzi do mnie czlowiek i zaczyna cos do mnie gadac... a ja widzialem tylko ta krew :) ).

Pisalem o drodze z lotniska? Ze nie przezylem niczego takiego? PIKUS!!! Podroz riksza na dworzec to bylo COS. Ja nie wiem jak on nie rozjechal nikogo, nie wiem jak to sie stalo, ze mi nie wypadly kiszki. Kurz, wartepy, waskie uliczki (pewnie skrot). Droge musieli wczesniej zaorac, zeby sie fajowsko kurzylo, zeby byly super wartepy i widowiskowe podskoki. Pod koniec zaczalem charczec (przez jakie "h"?) jak hindus (rikszarz na kazdym zakrecie siarczyscie spluwal).

Dworzec w Varanasi. Milion osob. Chyba pol Indii przyjechalo zobaczyc jak wsiadamy do pociagu. Ludzie spia wszedzie.
Znajdujemy schronienie - mala kanciape tylko dla bialych, gdzie mozemy odetchnaci spokojnie poczekac - 3,5h - co za relaks.

Madrosc: walizke mozna nosic na glowie. Baaaa... nawet dwie. Na ta druga mozna cos jeszcze wlozyc. Prawa reka wszystko to trzymamy, bo lewa sluzy do czegos innego.

Kanciape zamykaja nam o 20 (jeszcze 1,5h czekania). Siedzimy w glownej hali. Wszyscy biali odjechali juz swoimi pociagami. Zostajemy we dwoje, wsrod tlumu ludzi, ktory sie na nas gapi - glownie na Sylwia zreszta. I wtedy ganie swiatlo - na calym dworcu. Fajnie, nie?
1 minuta ciemna, druga ciemno... ciemno... Podchodzi do nas dziewczynka...
z nozem (to oczywiscie zart i nasza wybujala wyobraznia - prosila tylko o money). Swiatlo sie wlacza, kurtyna zapada, oklaski.

Saturday, October 27, 2007

DAY 5 - 27.10.2007 - India - Varanasi

Strasznie milo sie czyta wasze komentarze. Tak jak byscie byli blisko nas... :)

Zapomnialem wczoraj dopisac, ze oslawiony "vegetable tost" byl z materialem (takim tekstylnym). Tak przynajmniej twierdzi Sylwia.

Wieczorem opuszczamy Varanasi i wybieramy sie w droge do Khajuraho (ok. 15h). Troche nerwy - bo pierwszy raz podroz pociagiem (w indiach!). Mamy zarezerwowana 3 klase i nie bardzo wiemy co to znaczy - wersja optymistyczna, to ze jest to 6 osob w przedziale.

Friday, October 26, 2007

DAY 4 - 26.10.2007 - India - Varanasi


Cudowny dzien. Podroz lodzia na ogladanie wschodu slonca na Gangesie. Po przespanej nocy jestemy wyluzowani. Wreszcie mozemy sie cieszyc obrazami, ktore sa wokol nas. Ludzie tutaj przychodza kapac sie, prac, myc zeby, modlic, grac w krykieta, umierac...
Wiemy juz po co tutaj przyjechalismy...

Urocze sniadanie. Sylwia dostaje psychoataku na widok tosta z marchewka (vegetable tost). Boimy sie cokolwiek jesc, co nie poprawia smaku tych potraw. Z restauracji mozemy podziwiac ruchliwa uliczke i wszechobecna malpy. No i kontemplowac nieznosny halas (glownie klaksony).

Aaaa. Pogoda: slonecznie, pot sie leje po tylku, nie da sie zbyt dlugo wytrzymac na sloncu. O 11 rano chowamy sie do hotelu i ja padam twarza na lozko...
Wlasnie przeszla kolo nas krowa - czas wiec konczyc - idziemy na zachod slonca i cos zjesc. Calusy.

DAY 3 - 25.10.2007 - India - Varanasi


Przylatujemy spoznieni, zmeczeni, samolotem ktory mial takie tluste szyby jak piekarnik na Dubois. Taxi do miasta. Jeszcze w zyciu nie przezylem takej drogi (30 km?). Zasady sa proste: wiekszy wygrywa i nalezy mu zjezdzac z drogi. Caly czas trzeba oczywiscie trabic, szczegolnie gdy nie jest do konca jasne kto jest tym wiekszym. Nasza taxi byla mala (taki grubszy matiz). Odwazni moga lamac powyzsza zasade - wystarczy mrugac wyprzedzajac :)
Po Varanasi bladzilismy prawie godzine. Mnostwo osob do "pomocy", z ktorych kazda wskazuje inna droge. Wreszcie sukces - klotnia z wlascicielem hotelu - i mamy
nasza "exqlusive" norke. Widok wspanialy (patrz zdjecie powyzej).

Wieczorem spacer po miescie, waskie uliczki, swiete krowy, tlumy ludzi
i mnostwo min (czytaj: swietych posypanych kwiatami gowien). Udajemy sie w poszukiwaniu poleconej nam Maharaja Restaurant, ktora okazuje sie malym, brudnym pomieszczeniem bez okien. Jedzenie smaczne, dziwne smaki - jemy oczywiscie rekami (co oni robia z tymi brudnymi lapami po posilku?).

Noc. Plonace swiatla na Gangesie. Mieszkamy 50m od Ghata, na ktorym zwloki palone sa 24h/dobe. Ciezko odetchnac chocby na moment - nawet jesli znajdziemy miejsce odosobnione, zaraz pojawia sie jakis naganiacz. Strasznie trudno sie
ich pozbyc. Jak my z nimi wytrzymamy? :) Na razie czujemy tylko lepkie powietrze, pot i zmeczenie. Jutro obiecujemy zwiedzac i podziwiac.

Na koniec zart: zepsul mi sie rozporek. O wchodzeniu w gowna nie wspomne... :)

DAY 3 - Mumbai - 25.10.2007

Nawet nie takie przerazajace to lotnisko (wyczytalem, ze jest bardzo brudne nawet jak na warunki indyjskie). Balagan, zadnej informacji, nie wiadomo gdzie isc, ale nam sie nie spieszy. Karaluch w poczekalni, pies na plycie startowej, ale co tam. Lotnisko wyglada jakby je wlasnie budowano - i to we wlasnym zakresie - tzn. piloci i obsluga przynosza z domu co maja i pozniej to sie sklada do kupy. No i jeszcze ktos kupuje plyty kartonowo-gipsowe.
Sylwia pyta, czy bede pisal takie dlugie komentarze. No oczywiscie, ze nie - przeciez nie chce nikogo zanudzac :) . Ale jak sie czeka 7h na samolot, jakies zajecia trzeba sobie znalezc. Nie mamy przeciez gitary...

DAY 2 - London - 24.10.2007

JECZENIE: pobudka 5:30, spacer do metra. Strasznie ciezke te plecaki. Zabraklo czasu zeby probnie je spakowac i troche ponosic na wlasnych plecach. Wtedy latwiej byloby zrezygnowac z paru rzeczy do ktorych przyzwyczaila nas cywilizacja (ale sie rozpisalem - oprocz pianki do golenia nie wiem co mialbym wyrzucic).

USMIECHANIE: Kawa, ciasteczko, za chwile wylatujemy :)

ZART: Przemek myslal, ze przyjezdzamy jutro - cwaniaczek :) . Ale powital nas milo i z honorami. Smialismy sie z golebia karate...

Tuesday, October 23, 2007

Wyruszamy

To juz dzis - wylot do Londynu. Wieczorem lampka whiskey wspolnie z Przemkiem na odwage. A jutro Londyn -> Mumbai -> Delhi -> Varanasi. I tak w czwartek, po ponad 20h podrozy, popoludniu bedziemy w tym hotelu:
http://www.scindhiaguesthouse.com/

No i jeszcze zdjecie Varanasi dolacze (pozniej sie wykasuje, bo moje beda fajniejsze):
http://flickr.com/photos/babasteve/16792663/

Sunday, October 21, 2007

Goraczka przedwyjazdowa

Bola nas brzuchy, dziwnie sie usmiechamy, takie malutkie dreszczyki biegaja nam po plecach. Trwa pakowanie, porzadkowanie i kompletowanie listy rzeczy do zabrania. Jeszcze dwa dni... niecale :)

Saturday, October 20, 2007

Jedzie z nami krolik...


... zeby Sylwia miala sie z kim bawic.